Miałem napisać dwa zdania, ale trochę mnie poniosło.
W każdym razie: za mną Black Mirror: USS Callister.
Powróciło tutaj kilka motywów, z których serial czerpał już wcześniej (między innymi w White Christmas, Playtest, Shut Up and Dance, czy w San Junipero), a jednak twórcom udało się stworzyć coś oryginalnego i szalenie angażującego.
Wiele zostało już na temat tego odcinka napisane; mnie jednak szczególnie ciekawi to, w jaki sposób została tu poruszona kwestia seksizmu obecnego w popkulturze. Prócz obśmiania rozlicznych klisz fabularnych znanych z kultowych nerdowskich produkcji, scenarzyści zdają się tu bowiem poświęcać sporo uwagi problemowi fetyszyzacji bohaterek tychże dzieł - i choć podchodzą do tematu z przymrużeniem oka, z ich opowieści wyłania się bardzo gorzka refleksja. Poniżej garść przemyśleń - ale UWAGA - tylko dla tych, którzy odcinek już widzieli!
Nanette zostaje uwięziona wewnątrz starego startrekopodobnego serialu. W tym naiwnym archaicznym świecie postaci kobiece sprowadzane są do roli obiektów - mają się ładnie uśmiechać i grzecznie wypełniać polecenia nieomylnego kapitana; są interaktywnymi, lecz pozbawionymi osobowości dodatkami do dzielnego protagonisty. (Kwestia ta była poruszana wcześniej między innymi w genialnym Garth Marenghi's Darkplace). Kobieta jest tu fantazją - uległą, ale jednak niedostępną. W rzeczywistości tej istnieje bowiem pewna granica. Choć postaci kobiece emanują tu erotyzmem, sam seks jest już tematem tabu - stąd bohaterki mogą paradować w wyzywających wdziankach, a jednocześnie zostają przez „boga” pozbawione genitaliów. Każde zbliżenie kończy się tu na pocałunku - cała reszta musi pozostać w sferze domysłów. Takie przedstawienie stosunków damsko-męskim propagowane było niegdyś przez produkcje „dedykowane nerdom” i przełożyło się na stereotypowy obraz „nerda”, któremu sfera seksualności jest obca - i z którą to sferą musi mieć większy lub mniejszy problem.
Wspomniane wcześniej pocałunki nie są jednak wcale takie niewinne, jak mogłoby się wydawać: w świecie bez genitaliów wymuszone pocałunki przestają być molestowaniem; urastają do rangi gwałtu. Jest to tym bardziej przerażające, że gwałciciel - a więc kapitan statku - nadużywa swojej uprzywilejowanej pozycji i nie czuje z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia - tym samym Black Mirror po raz kolejny dotyka bardzo aktualnych problemów społecznych (wystarczy wspomnieć ostatnią seks-aferę w Hollywood).
Jest w tym „nerdowskim” podejściu do portretowania kobiet jakaś obrzydliwa hipokryzja - karykaturalna fetyszyzacja miesza się tu z fałszywą pruderią. Nic więc dziwnego, że nasza główna bohaterka buntuje się; chce porzucić rolę żywej fantazji i wrócić do świata, w którym może być sobą i decydować o swoim losie - i o swoim ciele. (W bardzo podobny sposób problem ten zobrazował w swoim Sucker Punch Zack Snyder!). Ta cielesność jest dla Nanette - jako dla wyzwolonej i w pełni samoświadomej kobiety - bardzo ważna (dodajmy, że wątek nudesów głównej bohaterki nie ma na celu pogrążenia jej w oczach widza, a wręcz przeciwnie - podkreśla jej niezależność i buduje więź na linii widz-bohaterka), a każda próba ingerencji w tę cielesność skutkuje tylko eskalacją buntu („Stealing my pussy is a red fucking line!”).
Koniec końców zafiksowany na punkcie retro-serialu antagonista ginie (pokonany przez Nanette - a jakże!) a wraz z nim zniszczona zostaje cała serialowa rzeczywistość. To naturalna kolej rzeczy - wszystko to musiało przecież prędzej czy później w końcu zniknąć, odejść do lamusa, jako relikt minionej epoki. Bo wizerunek kobiety w nerdowskich produkcjach (powolutku, bo powolutku, ale jednak) ewoluował - czego przykładem niech będzie choćby fakt, że rolę Dany Scully w Archiwum X dostała nie - jak początkowo planowano - Pamela Anderson, tylko znakomita Gillian, także Anderson.
Śmierć głównego antagonisty nie jest końcem problemów naszej bohaterki - bo choć udaje jej się uciec z jednej fantazji, natychmiast trafia ona do drugiej - współczesnej, ale nie mniej groźnej. Jest to jednak świat, w którym kobieta nie musi być tylko podwładną - sama może zasiąść w fotelu kapitana. I wydawałoby się, że to już koniec, happy end - ale to tylko pozory.
W tym momencie warto przyjrzeć się głównej bohaterce odcinka. Może to nadinterpretacja, ale jestem przekonany, że rola ta nie bez powodu przypadła Cristin Milioti. Aktorka wcielała się przecież w tytułową Matkę z serialu „How I Met Your Mother” - a więc jedną z najbardziej wyidealizowanych postaci w historii amerykańskiej telewizji. Tracy McConnell grała na basie, malowała obrazy z robotami, śmiała się z kiepskich żarcików, a do tego była prawie dziewicą - ucieleśnienie marzeń wielu, wielu mężczyzn. Napisana (w XXI wieku!) postać Matki jest więc kolejną fantazją - i dobitnym dowodem na to, że postaci kobiece po dziś dzień bywają spłycane przez męską narrację. (Problem ten kilka lat temu poruszony został w programie Saturday Night Live w skeczu „One Dimensional Female Character From a Male-Driven Comedy”- dostępny na youtubie, na oficjalnym kanale SNL - trafia w punkt).
Żeby było zabawniej (/smutniej), na poziomie naszej rzeczywistości, idealna Tracy McConnell ucieka z fantazji napisanej przez duet mężczyzn i trafia w ciało Nanette Cole - kolejnej wyidealizowanej fantazji napisanej przez duet mężczyzn. Nanette Cole jest programistką, ma cięty język, lubi przekląć i poświntuszyć, a do tego jest odważna, waleczna, zaradna, pomocna i inteligentna. Bohaterka zdaje się nie mieć żadnych wad, żadnej skazy - jest kwintesencją Mary Sue.
Na koniec przypomnijmy, kim była oryginalna Mary Sue. Za wikipedią: „Nazwa wywodzi się od imienia bohaterki wydanego w 1972 roku opowiadania Pauli Smith „A Trekkie's Tale”, które to opowiadanie z założenia miało być parodią popularnego serialu „Star Trek”. Mary Sue została tam opisana jako piętnastoletnia oficer floty kosmicznej, której uroda była tak zniewalająca, że sam kapitan zaproponował jej pójście do łóżka. Dalsze losy Mary Sue opowiadają o uwięzieniu na obcej planecie i uratowaniu wszystkich przez samą Mary, która następnie pilotowała samodzielnie statek Enterprise [...]”. Coś świta? Kolejna warstwa ukryta pod tym wszystkim, gdzieś na dnie.
W każdym razie: za mną Black Mirror: USS Callister.
Powróciło tutaj kilka motywów, z których serial czerpał już wcześniej (między innymi w White Christmas, Playtest, Shut Up and Dance, czy w San Junipero), a jednak twórcom udało się stworzyć coś oryginalnego i szalenie angażującego.
Wiele zostało już na temat tego odcinka napisane; mnie jednak szczególnie ciekawi to, w jaki sposób została tu poruszona kwestia seksizmu obecnego w popkulturze. Prócz obśmiania rozlicznych klisz fabularnych znanych z kultowych nerdowskich produkcji, scenarzyści zdają się tu bowiem poświęcać sporo uwagi problemowi fetyszyzacji bohaterek tychże dzieł - i choć podchodzą do tematu z przymrużeniem oka, z ich opowieści wyłania się bardzo gorzka refleksja. Poniżej garść przemyśleń - ale UWAGA - tylko dla tych, którzy odcinek już widzieli!
Nanette zostaje uwięziona wewnątrz starego startrekopodobnego serialu. W tym naiwnym archaicznym świecie postaci kobiece sprowadzane są do roli obiektów - mają się ładnie uśmiechać i grzecznie wypełniać polecenia nieomylnego kapitana; są interaktywnymi, lecz pozbawionymi osobowości dodatkami do dzielnego protagonisty. (Kwestia ta była poruszana wcześniej między innymi w genialnym Garth Marenghi's Darkplace). Kobieta jest tu fantazją - uległą, ale jednak niedostępną. W rzeczywistości tej istnieje bowiem pewna granica. Choć postaci kobiece emanują tu erotyzmem, sam seks jest już tematem tabu - stąd bohaterki mogą paradować w wyzywających wdziankach, a jednocześnie zostają przez „boga” pozbawione genitaliów. Każde zbliżenie kończy się tu na pocałunku - cała reszta musi pozostać w sferze domysłów. Takie przedstawienie stosunków damsko-męskim propagowane było niegdyś przez produkcje „dedykowane nerdom” i przełożyło się na stereotypowy obraz „nerda”, któremu sfera seksualności jest obca - i z którą to sferą musi mieć większy lub mniejszy problem.
Wspomniane wcześniej pocałunki nie są jednak wcale takie niewinne, jak mogłoby się wydawać: w świecie bez genitaliów wymuszone pocałunki przestają być molestowaniem; urastają do rangi gwałtu. Jest to tym bardziej przerażające, że gwałciciel - a więc kapitan statku - nadużywa swojej uprzywilejowanej pozycji i nie czuje z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia - tym samym Black Mirror po raz kolejny dotyka bardzo aktualnych problemów społecznych (wystarczy wspomnieć ostatnią seks-aferę w Hollywood).
Jest w tym „nerdowskim” podejściu do portretowania kobiet jakaś obrzydliwa hipokryzja - karykaturalna fetyszyzacja miesza się tu z fałszywą pruderią. Nic więc dziwnego, że nasza główna bohaterka buntuje się; chce porzucić rolę żywej fantazji i wrócić do świata, w którym może być sobą i decydować o swoim losie - i o swoim ciele. (W bardzo podobny sposób problem ten zobrazował w swoim Sucker Punch Zack Snyder!). Ta cielesność jest dla Nanette - jako dla wyzwolonej i w pełni samoświadomej kobiety - bardzo ważna (dodajmy, że wątek nudesów głównej bohaterki nie ma na celu pogrążenia jej w oczach widza, a wręcz przeciwnie - podkreśla jej niezależność i buduje więź na linii widz-bohaterka), a każda próba ingerencji w tę cielesność skutkuje tylko eskalacją buntu („Stealing my pussy is a red fucking line!”).
Koniec końców zafiksowany na punkcie retro-serialu antagonista ginie (pokonany przez Nanette - a jakże!) a wraz z nim zniszczona zostaje cała serialowa rzeczywistość. To naturalna kolej rzeczy - wszystko to musiało przecież prędzej czy później w końcu zniknąć, odejść do lamusa, jako relikt minionej epoki. Bo wizerunek kobiety w nerdowskich produkcjach (powolutku, bo powolutku, ale jednak) ewoluował - czego przykładem niech będzie choćby fakt, że rolę Dany Scully w Archiwum X dostała nie - jak początkowo planowano - Pamela Anderson, tylko znakomita Gillian, także Anderson.
Śmierć głównego antagonisty nie jest końcem problemów naszej bohaterki - bo choć udaje jej się uciec z jednej fantazji, natychmiast trafia ona do drugiej - współczesnej, ale nie mniej groźnej. Jest to jednak świat, w którym kobieta nie musi być tylko podwładną - sama może zasiąść w fotelu kapitana. I wydawałoby się, że to już koniec, happy end - ale to tylko pozory.
W tym momencie warto przyjrzeć się głównej bohaterce odcinka. Może to nadinterpretacja, ale jestem przekonany, że rola ta nie bez powodu przypadła Cristin Milioti. Aktorka wcielała się przecież w tytułową Matkę z serialu „How I Met Your Mother” - a więc jedną z najbardziej wyidealizowanych postaci w historii amerykańskiej telewizji. Tracy McConnell grała na basie, malowała obrazy z robotami, śmiała się z kiepskich żarcików, a do tego była prawie dziewicą - ucieleśnienie marzeń wielu, wielu mężczyzn. Napisana (w XXI wieku!) postać Matki jest więc kolejną fantazją - i dobitnym dowodem na to, że postaci kobiece po dziś dzień bywają spłycane przez męską narrację. (Problem ten kilka lat temu poruszony został w programie Saturday Night Live w skeczu „One Dimensional Female Character From a Male-Driven Comedy”- dostępny na youtubie, na oficjalnym kanale SNL - trafia w punkt).
Żeby było zabawniej (/smutniej), na poziomie naszej rzeczywistości, idealna Tracy McConnell ucieka z fantazji napisanej przez duet mężczyzn i trafia w ciało Nanette Cole - kolejnej wyidealizowanej fantazji napisanej przez duet mężczyzn. Nanette Cole jest programistką, ma cięty język, lubi przekląć i poświntuszyć, a do tego jest odważna, waleczna, zaradna, pomocna i inteligentna. Bohaterka zdaje się nie mieć żadnych wad, żadnej skazy - jest kwintesencją Mary Sue.
Na koniec przypomnijmy, kim była oryginalna Mary Sue. Za wikipedią: „Nazwa wywodzi się od imienia bohaterki wydanego w 1972 roku opowiadania Pauli Smith „A Trekkie's Tale”, które to opowiadanie z założenia miało być parodią popularnego serialu „Star Trek”. Mary Sue została tam opisana jako piętnastoletnia oficer floty kosmicznej, której uroda była tak zniewalająca, że sam kapitan zaproponował jej pójście do łóżka. Dalsze losy Mary Sue opowiadają o uwięzieniu na obcej planecie i uratowaniu wszystkich przez samą Mary, która następnie pilotowała samodzielnie statek Enterprise [...]”. Coś świta? Kolejna warstwa ukryta pod tym wszystkim, gdzieś na dnie.
Komentarze
Prześlij komentarz