Mam
wrażenie, że Charlie Brooker bardzo chciał stworzyć drugie San Junipero
- i w sumie mu się to udało. Ponownie kluczem do sukcesu okazała się
nie fantastycznonau kowa otoczka, ale rewelacyjny casting i błyskotliwie napisane postaci, co zaowocowało mnóstwem chemii na ekranie.
Poniżej małe spojlerki!
Hang the DJ można imo interpretować na dwóch poziomach.
Pierwszy poziom - czyli pierwsze 50 minut odcinka - to właściwie satyra na internetowych randkowiczów. Pod grubą warstwą żarcików ukrył Brooker (kolejną) bardzo smutną (choć banalną) refleksję na temat naszego społeczeństwa. To już truizm: w dobie tych wszystkich randkowych serwisów i aplikacji, kiedy możliwości jest bez liku, a seks - praktycznie na wyciągnięcie ręki, relacje międzyludzkie ulegają spłyceniu. Światem rządzi namiętność, zaś stworzenie stałego związku graniczy z cudem. Bo kiedy z ekranu spogląda na nas tyle obcych, pociągających twarzy, to skąd człowiek ma wiedzieć, kiedy przestać szukać? Tym sposobem jedni angażują się wyłącznie w przelotne romanse, inni, bardziej zdesperowani, pakują się w długie, wyczerpujące związki z pierwszymi osobami, jakie im się nawiną. I wszyscy tak naprawdę są nieszczęśliwi.
Scenarzysta zdaje się mówić wprost: miłość od pierwszego wejrzenia to iluzja, bo nie da się stworzyć udanego związku wyłącznie z namiętności. Miłości nie da się także sobie wmówić, zakochać się w kimś „z braku laku”. Do związku trzeba dojrzeć - i dopiero wtedy można zacząć wspólnymi siłami nad tą całą miłością pracować.
Drugi poziom interpretacji - ostatnia scena - to jawna krytyka współczesnego społeczeństwa, które - z wygodnictwa - coraz więcej obszarów swojego życia zawierza komputerowym algorytmom. Algorytmy okazują się błędne - pierwowzory w ogóle nie przypominają swoich cyfrowych odpowiedników z pierwszej części odcinka.
Bardzo podoba mi się tutaj ten moment, kiedy naszym bohaterom rzedną uśmiechy, a w spojrzeniach pojawia się cień niepewności. Zupełnie, jakby zadawali sobie pytanie: „To na pewno ta osoba? I co, teraz muszę spędzić z nią resztę życia?”.
To prawie tak, jakby zapytać:
Czy ten film podobał mi się naprawdę? A może podobał mi się tylko dlatego, że Filmweb zaproponował mi go jako produkcję w 82% zgodną z moim gustem? Może po prostu przystąpiłem do seansu z nastawieniem, że film p o w i n i e n mi się spodobać?
I tak wpadamy w tryby samospełniający ch
się przepowiedni. Kiedyś wierzyliśmy wróżkom i psychotestom z Bravo.
Czy dziś pozostają nam już tylko spersonalizowane reklamy i procenty wyplute przez komputer?
Poniżej małe spojlerki!
Hang the DJ można imo interpretować na dwóch poziomach.
Pierwszy poziom - czyli pierwsze 50 minut odcinka - to właściwie satyra na internetowych randkowiczów. Pod grubą warstwą żarcików ukrył Brooker (kolejną) bardzo smutną (choć banalną) refleksję na temat naszego społeczeństwa. To już truizm: w dobie tych wszystkich randkowych serwisów i aplikacji, kiedy możliwości jest bez liku, a seks - praktycznie na wyciągnięcie ręki, relacje międzyludzkie ulegają spłyceniu. Światem rządzi namiętność, zaś stworzenie stałego związku graniczy z cudem. Bo kiedy z ekranu spogląda na nas tyle obcych, pociągających twarzy, to skąd człowiek ma wiedzieć, kiedy przestać szukać? Tym sposobem jedni angażują się wyłącznie w przelotne romanse, inni, bardziej zdesperowani, pakują się w długie, wyczerpujące związki z pierwszymi osobami, jakie im się nawiną. I wszyscy tak naprawdę są nieszczęśliwi.
Scenarzysta zdaje się mówić wprost: miłość od pierwszego wejrzenia to iluzja, bo nie da się stworzyć udanego związku wyłącznie z namiętności. Miłości nie da się także sobie wmówić, zakochać się w kimś „z braku laku”. Do związku trzeba dojrzeć - i dopiero wtedy można zacząć wspólnymi siłami nad tą całą miłością pracować.
Drugi poziom interpretacji - ostatnia scena - to jawna krytyka współczesnego społeczeństwa, które - z wygodnictwa - coraz więcej obszarów swojego życia zawierza komputerowym algorytmom. Algorytmy okazują się błędne - pierwowzory w ogóle nie przypominają swoich cyfrowych odpowiedników z pierwszej części odcinka.
Bardzo podoba mi się tutaj ten moment, kiedy naszym bohaterom rzedną uśmiechy, a w spojrzeniach pojawia się cień niepewności. Zupełnie, jakby zadawali sobie pytanie: „To na pewno ta osoba? I co, teraz muszę spędzić z nią resztę życia?”.
To prawie tak, jakby zapytać:
Czy ten film podobał mi się naprawdę? A może podobał mi się tylko dlatego, że Filmweb zaproponował mi go jako produkcję w 82% zgodną z moim gustem? Może po prostu przystąpiłem do seansu z nastawieniem, że film p o w i n i e n mi się spodobać?
I tak wpadamy w tryby samospełniający
Komentarze
Prześlij komentarz