Kiedy kochasz Jezusa, ale jeszcze bardziej kochasz Beyoncé.
Obejrzałem serial „Chewing Gum” Michaeli Coel. Gatunkowo jest to przedstawiciel cringe comedy, czyli takiej komedii, w której humor sprowadza się do żenowania odbiorcy, głównie poprzez akcentowanie społecznego nieprzystosowania bohaterów.
Fabułę można streścić w jednym zdaniu: wychowana przez nadmiernie religijną matkę dziewczyna postanawia stracić dziewictwo.
Oglądanie tego serialu jest jak wyjście na miasto z napaloną, ale naiwną i niezbyt rozgarniętą - a przez to nieobliczalną - koleżanką, która co i rusz popełnia katastrofalne w skutkach głupstwa (podczas gdy wy patrzycie na to wszystko i macie ochotę krzyczeć „BŁAGAM, NIE RÓB TEGO” - ale nie krzyczycie, bo wiecie, że ona i tak nie posłucha).
Tak samo jest z Chewing Gum. Tracy co odcinek pakuje się w kolejne skrajnie żenujące tarapaty i ponosi porażkę za porażką. My tymczasem i wstydzimy się za nią, i kibicujemy jej - bo bohaterka jest wygadana i zabawna, przez co trudno z nią nie sympatyzować.
Czym różni się Chewing Gum od komedyjek pokroju American Pie? Jest w tym serialu mnóstwo prawdy życiowej. To w sumie rzecz o tym, że w miłości i w łóżku nie zawsze wszystko układa się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli, zaś droga do dorosłości jest długa i kręta. Upór Tracy uczy nas jednak, że nie wolno się poddawać, bo te nasze małe i wielkie upadki, wpadki oraz upokorzenia prędzej czy później zaprocentują. Zwłaszcza, jeśli mamy przy sobie ludzi, którzy pomogą nam wyciągnąć z nich lekcje.
Polecam bardzo. Albo się odbijecie, albo pokochacie.
Komentarze
Prześlij komentarz